Przejdź do głównej zawartości

Pierwsza klasa



I co tu dużo gadać. Do weekendu udało mi się skutecznie zawalczyć z EndNote'em i uzupełnić bazę publikacji. Jak również zastosować ją w swojej pracy. Nie jest to szaleństwo, bo raptem napisałam kilka ( do 5) linijek tekstu. Weekend przeznaczony na aktywności z dzieciakami, które to w tym okresie bardzo tego potrzebują. Mały ma prawie 1,5 roku a starszy za kilka dni skończy 6 lat. W tym roku poszedł jednak do pierwszej klasy i sporo czasu kosztuje nas rysowanie szlaczków i pilnowanie, aby wszystko było zrobione do wieczora.
W czwartek szlaczki mnie po prostu przerosły!! Odebrałam dziecia wcześniej, co by mieć chwilę, kiedy nie ma młodszego i całą uwagę skupić na starszym. Mały jest tak zainteresowany, co starszy robi, że nie da się go utrzymać z dala od pokoju w którym tamten odrabia lekcje. Zamknięte drzwi pogarszają sprawę, gdyż to jakby jeszcze bardziej mobilizuje młodego aby, za wszelką cenę, wejść do środka. Później stara się a to zabrać starszemu zeszyt, a to pogrzebie w plecaku... Jednego odganiam, drugiego poganiam. Istny dom wariatów, jakby kto nas podsłuchiwał za drzwiami! Wracając do czwartkowego popołudnia, odebrałam starszego o 14. Po 15 odbieramy młodszego ze żłoba, więc godzina powinna załatwić sprawę zadania domowego. W ciszy i spokoju -już widziałam tą błogą wersję, jak z reklam, gdzie dziecko pięknie odrabia zadanie, mama mu delikatnie sugeruje, że np. "o" bardziej okrągłe, wszyscy uśmiechnięci, w pokoju porządeczek jak w salonie meblowym.... Tak mi się zamarzyło, aby choć jeden dzień u nas tez było, jak w tej reklamie. Wiec niczym młode koźlę w podskokach poleciałam po dziecia do szkoły. Przestąpiliśmy próg naszego, względnie czystego mieszkania (w końcu środa dniem sprzątania była). Zaczęliśmy od sprawdzenia, co jest zadane. O Matko Jedyna! w plecaku znajdowały się 3 zeszyty i 2 książki. W każdym przynajmniej jedna strona do uzupełnienia! Przemknęło mi przez myśl, że łatwo nie będzie. Ale przecież mamy tę godzinę tylko dla siebie, więc jakoś to będzie... Z entuzjazmem rozpoczęliśmy ćwiczenie pisania cyferek. "Dwójka" na tapecie. Najpierw "haczyki", później "fale" od podstawy cyfry. Następnie cała cyfra w jej jakże dostojnym kształcie, później linijka z cyfrą 1, dla relaksu, na przemian 1 i 2, 2 dla utrwalenia i na koniec dowolny szlaczek (kolorowy). Przebrnęliśmy. W jakieś 20 minut! Jest czas na kolejny zeszyt. Dziecię się jednak upiera, że teraz w książce, bo tam trudniejsze więc zaczynamy z podręcznikiem. Tu do uzupełnienia esy-floresy, i literka T. Najpierw po śladach należy narysować telefon. Później te dziwne zawijaski... Tu już zaczynam się niecierpliwić, bo zostało nam jakieś 40 min żeby odebrać młodszego. Zmazuję dziecku miejsca, w których nie udało mu się opanować ołówka, w końcu siedzę tu po to, by panować nad jakością wykonania! Wszystko trwa i trwa.... Zaczynam powtarzać dziecku coraz głośniej, że ma "bardziej zakręcać tę laseczkę". Po paru razach dziecię wyrzuca mnie z pokoju, obrażone. Mówi, że sam zrobi lepiej. Wycofuję się więc łagodnie i idę zrobić sobie kawusię. Jeszcze nie tracę wiary, jestem wręcz pełna optymizmu. Sama nie lubię, jak mi ktoś patrzy na ręce, wiec może i dziecię rzeczywiście samo zrobi lepiej. "Trochę wiary w to pisklę, Mamuśka" - powtarzam sobie w myślach. Mija 10 minut. Idę sprawdzić co dzieje się w pokoju obok, choć ta błoga cisza i kawusia, tak mnie rozpieszczają... Zaglądam dziecku przez ramię, a tam niedokończona ta pierwsza linijka! "Dlaczego nie robisz tych szlaczków? Przecież minęło 10 minut, a ty nie dokończyłeś jednej linijki" - zaczynam poddenerwowana. "No jak to, przecież właśnie kończę!" - oburza się syn. Nerwowo patrzę na zegarek i stertę książek przygotowanych do "odrabiania". "No dalej, ruszasz się jak mucha w smole!" - ponaglam. "A jak się rusza mucha w smole?" - kontratak. "No jak to jak, powoli!"- odpowiadam. "A jak w tej smole się może mucha poruszać, przecież mucha lata. A co to jest smoła?". O nie, nie dam się w to wciągnąć. "Nie gadaj, rób te szlaczki i jedziemy" - wracam do tematu. Linijka zakończona, jeszcze 3. W tej książce. 17:30 zaczyna się trening karate, na który syn uczęszcza. Za jakieś 10 min musimy wyjść z domu, żeby odebrać młodszego. Dojazd do i ze żłobka to jakieś 35 min, więc będziemy przed 16 z powrotem. Zostaje 1,5h na uzupełnienie kolejnych dwóch zeszytów i książki. Zważając na to, co udało nam się zrobić do tej pory, podejmuję decyzję o pracy zespołowej. "Ok, zrobimy to razem. Ja robię jeden znaczek, ty dwa". Kończymy.
Wracamy z młodym. Korki były więc w mieszkaniu jesteśmy kwadrans po 16. Została godzinka do treningu. Śmiechy i chichy dobiegają z pokoju dzieciaków. W tej chwili nie ma opcji żeby zagonić starszego do brakujących szlaczków. Niech się chwile pobawią, w końcu za chwilę na trening a dziecko też musi mieć trochę relaksu... Po treningu dziecię wychodzi mokre po czubek głowy. Ooo sensei dała im wycisk. "To dobrze, dzieciak wybiegany szybciej padnie!" -pomyślałam. Ale zapomniałam co nas czeka po powrocie. Ubieranie, droga, wszystko to cenne minuty które oddalają nas od pracy domowej. Jesteśmy w domu o19. Dzieci głodne. "Lilu, rób zadanie a ja przygotuję Ci coś do jedzenia " - krzyczę już z łazienki, gdzie szykuję kąpiel dla młodszego. Woda nalana, kanapki zrobione. W międzyczasie moje dziecko otworzyło kolejny zeszyt, gdzie również czekała na nas literka "t". Małe, duże, same laseczki i "daszki" i kolorowy szlaczek. "Dobrze Ci pójdzie, przecież już dzisiaj takie zrobiłeś, będzie łatwiej" - pocieszam syna i siebie. "No ale jak robiłem, to po co mam tu robić raz jeszcze?" - zadaje mi pytanie 6 latek. "Musisz ćwiczyć. Praktyka czyni mistrza! "- jak ładnie powiedziałam, sama siebie pochwalić muszę za tą matczyną motywację. Która jednak nie trafiła do mojego dziecka. Niechętnie zabrał się do pracy i na krótko. Przypomniał sobie, jaki to był głodny. No przecież z burczącym brzuchem nie da się pracować, w dodatku po takim treningu. Starszy idzie jeść, młodszego idę kąpać. Po moim wyjściu z łazienki odkrywam, że kanapka zjedzona a dziecię samo poszło robić zadanie. Duma mnie rozpiera. Ale pić się zachciało. Wrrr, już mi nerwy puszczają. Robię mleko młodszemu i układam go do snu. Jeden z głowy w tym dniu. Kończymy szlaczki, nerwy mi już jednak puszczają, zaczynamy głos podnosić. Ja na dziecko, że się wlecze. Ono na mnie, że mu przeszkadzam. Wraca tata. Postanawia załagodzić sytuację i asystować przy kolejnym zeszycie. Wyłączam się, idę ogarnąć swoje sprawy. To znaczy, zanim swoje, to posprzątam po kąpieli. I wstawię jeszcze pranie, może coś wyschnie jeszcze na balkonie, skoro taki ciepły dzień był. W mieszkaniu nie ma miejsca na takie atrakcje. A w budynku nie ma suszarni. I może tak sama zjem kolacje? No ok, uruchomię komputer. 21.00 na zegarze. Tata dumny, że już skończyli! Dziś te szlaczki nas załatwiły! Nie spodziewałam się, że tyle czasu nam zejdzie na to odrabianie... Nie spodziewałam się także, że tyle będzie zadane w tej pierwszej klasie. I to już na samym początku. Toż to zadania dla rodziców! Na cierpliwość przede wszystkim. Usiadłam jeszcze do tego EndNota ale też bez przekonania... Coś tam dziabnęłam, jak wcześniej pisałam. W nocy młody budził nam się jeszcze tylko 3 razy, żeby mu mleko przygotować. Budzik przed 7:00 zerwał nas na nogi. Wyspani i rześcy (sarkazm) zaczęliśmy od budzenia i poganiania starszego, żeby zdążyć na czas. Coś mnie tknęło i pakując śniadanie do plecaka zaglądnęłam na te zeszyty, tak wczoraj wielokrotnie wertowane. Pokoloruj rysunki! A one nie pokolorowane! Skupiliśmy się na szlaczkach, literkach i cyferkach a o rysunkach zapomnieliśmy! No i co tu teraz? Dziecię już ubrane, gotowe do wyjścia. W pospiechu biorę kredkę w rękę i koloruję telefon! "Masz, pomaluj słuchawkę, szybko!"- ponaglam syna, będzie praca zespołowa. Maznął parę kresek, zabrałam mu zeszyt i schowałam do plecaka. Zaraz grozi nam spóźnienie. Wszyscy wyszli. Siadam do komputera. Prasówka zrobiona. Wiadomości przeczytane. To teraz publikacja. Ale chwila chwila, jutro ognisko na działce. Przyjadą znajomi z dzieciakami. Ciacho by się przydało. No i jeszcze po papier na zaproszenia na urodziny trzeba zakupić... No to już wiecie jak to wygląda u nas "od kuchni". Sprawdza się, czy dzieci nadają się do pierwszej klasy. Teraz uważam, że powinno się pytać i ostrzegać również rodziców, że ta pierwsza klasa pochłonie ich każde popołudnie. Nie dziwię się już, dlaczego w USA czy UK mamy zazwyczaj nie pracują lub pracują na max pół etatu. Jeśli chcesz poświecić uwagę swoim dzieciom, musisz mieć dla nich czas. A ten z gumy nie jest. Proste.

Może dziś uda mi się zrobić coś więcej.


Pozdrawiam,

MaMa doktorantka


Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Działanie!

Kolejny miesiąc mojej literackiej posuchy. Kolejne wpatrywanie się w zapisane dotąd karty, w otwarte publikacje. I nic. W środę Leon wrócił ze szkoły z pryszczem na nodze. Nie przejęłam się za  bardzo – w końcu to tylko jeden mały pryszcz. To, że był swędzący nie dało mi nic do myślenia. W końcu i tak się zdarza. W czwartek chrostek pojawiło się już więcej a w piątek byliśmy już pewni, że to ospa. OSPA! Nigdy nie miałam, więc się nieco boję. O siebie. O syna też, ale jak już ma to będziemy smarować, jakoś to przeżyje! Sęk w tym, ze ta ospa pojawiła się 10 dni od szczepienia. Chciałam być taka mądra, zapobiegawcza i zanim przejdzie fala ospy w szkole, zaszczepiłam obu synów. W końcu mama – naukowiec. Szczepienie nie było bolesne, gdyby nie to, że płatne. No ale nic, stało się. Spędzimy następne trzy tygodnie w oczekiwaniu na wysypkę u pozostałych członków rodziny. Tzn mnie – bo jako dziecko ospy nie przechodziłam, i młodszego smyka, zaszczepionego w tym samym dniu. Ostatni z rodzi
Kolejne dwa tygodnie zleciały, jak z bicza strzelił! Na szczęście poprawiłam te moje ostatnie wypociny i zaniosłam promotorowi. Wiedziałam, że szykuje się gorący urodzinowy okres. Mój maleńki synus kończy 6 lat. Trzeba było zorganizować imprezkę urodzinową dla pierwszaków. Pech chciał, że w weekend, w który zaplanowałam owe wydarzenie, odbywał się również Cake Festival. Możecie się domyślić, że zamówienie ładnego tortu graniczyło z cudem. Napisałam do kilku pań zajmujących się pieczeniem na zamówienie, za każdym razem słysząc w odpowiedzi, że akurat w ten weekend są na festiwalu. :( No i co tu robić?! Trzeba nauczyć się zrobić ciacho! Syn wymarzył sobie tort tęczowy. Z dwojga złego nie najgorzej, bo trzeba "tylko" upiec kolorowe placki, i  później przełożyć je śmietaną. Próbny tęczowy tort powstał na urodziny - te w dacie- kiedy to przyjechali ciocie i dziadkowie. Jeśli by coś nie wyszło, oni zawsze zrozumieją :) Dekorowanie niestety to nie moja najlepsza strona, wiec torcik