Przejdź do głównej zawartości

Działanie!




Kolejny miesiąc mojej literackiej posuchy. Kolejne wpatrywanie się w zapisane dotąd karty, w otwarte publikacje. I nic. W środę Leon wrócił ze szkoły z pryszczem na nodze. Nie przejęłam się za  bardzo – w końcu to tylko jeden mały pryszcz. To, że był swędzący nie dało mi nic do myślenia. W końcu i tak się zdarza. W czwartek chrostek pojawiło się już więcej a w piątek byliśmy już pewni, że to ospa. OSPA! Nigdy nie miałam, więc się nieco boję. O siebie. O syna też, ale jak już ma to będziemy smarować, jakoś to przeżyje! Sęk w tym, ze ta ospa pojawiła się 10 dni od szczepienia. Chciałam być taka mądra, zapobiegawcza i zanim przejdzie fala ospy w szkole, zaszczepiłam obu synów. W końcu mama – naukowiec. Szczepienie nie było bolesne, gdyby nie to, że płatne. No ale nic, stało się. Spędzimy następne trzy tygodnie w oczekiwaniu na wysypkę u pozostałych członków rodziny. Tzn mnie – bo jako dziecko ospy nie przechodziłam, i młodszego smyka, zaszczepionego w tym samym dniu. Ostatni z rodziny ospę przeszedł, zaprezentował nam również kilka blizn po tym jakże traumatycznym przeżyciu!
Kto z ospą miał do czynienia, ten wie że miodu nie ma. Jak z chorym dzieciakiem ogólnie. Miodu nie ma. W domu siedzieć trzeba a ograniczona przestrzeń sprzyja jedynie konfliktom. A konflikty z sześciolatkiem to dla mnie Mount Ewerest wszystkich konfliktów. Bo sześciolatek wytłumaczy sobie wszystko po swojemu i nie bardzo chce przyjąć argumenty drugiej strony.

Tydzień ospy jakoś zleciał. Znakiem, że choroba ta miała być poronna (wynikiem szczepienia) miał być fakt, że młody jej nie „złapał”. Chodził więc dzielnie do żłobeczka ( bo z dwójką chorych dzieci to już w ogóle Armagedon). W sobotę postanowiłam wsiąść udział w dużym wydarzeniu związanym z moją pasja (szyciem) – udział w targach tkanin. Dzieci więc pojechały do babci dzień wcześniej. Jeszcze tego samego wieczora, kiedy to radośnie porzuciwszy dzieci wróciłam do domu, otrzymałam info o wymiotach młodszego. Niezbyt przyjemne ale życiowe. W sobotę, pojawiło się info o problemach żołądkowych starszego syna a w niedzielę doświadczyłam już na własnej osobie, że cos jest nie w porządku. Cała rodzina (my, synowie, dziadkowie) przeszła po kolei jelitówkę.  Pozbieraliśmy  się gdzieś w połowie tygodnia. Łatwo nie było!


Zbliża się kolejny tydzień . Cieszę się jak szczerbaty na suchary, że teraz już będę miała czas na swoje sprawy. Wreszcie zepnę się i napiszę parę wersów odkładanego tekstu. Nic bardziej mylnego!
Młody dzielnie pokasłując uświadomił nam potrzebę przesłuchania jego płuc, co w wyniku dało nam kolejny tydzień L4. Radość. Jednorożec. Żygam tęczą. To jest to co ciśnie mi się na usta. Kocham moje dzieci ale 3 tydzień to stanowczo za dużo. To można spokojnie nazwać znęcaniem się nad rodzicami!


Jest światełko w tunelu. Po tych kilku tygodniach domowych tortur, jakie zafundowały mi moje osobiste, wychowane na własnej piersi potwory, przyszedł czas dobrych wieści. Dzieci jeszcze nie do końca zdrowe, ale dostałam dobra wiadomości, odnośnie programu mentoringowego, do którego aplikowałam. Dostałam się. Zaproszono mnie do udziału we wspaniałym programie Girls go startu-up! Academy. Jak można wywnioskować z nazwy, projekt przeznaczony jest dla kobiet, które chcą ruszyć ze swoim pomysłem na siebie, bussines. Bez wyrzutów porzucałam rodzinę i wybrałam się na dwa dni do stolicy. Dwa bardzo intensywne dni. Pełne szkoleń i warsztatów. Ale i ogromnej energii którą zechciały dzielić się wszystkie dziewczyny biorące udział w programie. Zarówno mentorki jak i mentee.
Z radością wybiegam w przyszłość na dalsze spotkania, które zapewne będą równie owocne. Kreatywne i przesycone merytoryczna wiedza. Dzieci zapewne wkrótce wyzdrowieją. Ja planów i pomysłów mam już tak wiele, że ciężko wybrać od czego zacząć. First things first – trzeba skończyć pisać :)

MaMa doktorantka

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Pierwsza klasa

I co tu dużo gadać. Do weekendu udało mi się skutecznie zawalczyć z EndNote'em i uzupełnić bazę publikacji. Jak również zastosować ją w swojej pracy. Nie jest to szaleństwo, bo raptem napisałam kilka ( do 5) linijek tekstu. Weekend przeznaczony na aktywności z dzieciakami, które to w tym okresie bardzo tego potrzebują. Mały ma prawie 1,5 roku a starszy za kilka dni skończy 6 lat. W tym roku poszedł jednak do pierwszej klasy i sporo czasu kosztuje nas rysowanie szlaczków i pilnowanie, aby wszystko było zrobione do wieczora. W czwartek szlaczki mnie po prostu przerosły!! Odebrałam dziecia wcześniej, co by mieć chwilę, kiedy nie ma młodszego i całą uwagę skupić na starszym. Mały jest tak zainteresowany, co starszy robi, że nie da się go utrzymać z dala od pokoju w którym tamten odrabia lekcje. Zamknięte drzwi pogarszają sprawę, gdyż to jakby jeszcze bardziej mobilizuje młodego aby, za wszelką cenę, wejść do środka. Później stara się a to zabrać starszemu zeszyt, a to pogrzebie
Kolejne dwa tygodnie zleciały, jak z bicza strzelił! Na szczęście poprawiłam te moje ostatnie wypociny i zaniosłam promotorowi. Wiedziałam, że szykuje się gorący urodzinowy okres. Mój maleńki synus kończy 6 lat. Trzeba było zorganizować imprezkę urodzinową dla pierwszaków. Pech chciał, że w weekend, w który zaplanowałam owe wydarzenie, odbywał się również Cake Festival. Możecie się domyślić, że zamówienie ładnego tortu graniczyło z cudem. Napisałam do kilku pań zajmujących się pieczeniem na zamówienie, za każdym razem słysząc w odpowiedzi, że akurat w ten weekend są na festiwalu. :( No i co tu robić?! Trzeba nauczyć się zrobić ciacho! Syn wymarzył sobie tort tęczowy. Z dwojga złego nie najgorzej, bo trzeba "tylko" upiec kolorowe placki, i  później przełożyć je śmietaną. Próbny tęczowy tort powstał na urodziny - te w dacie- kiedy to przyjechali ciocie i dziadkowie. Jeśli by coś nie wyszło, oni zawsze zrozumieją :) Dekorowanie niestety to nie moja najlepsza strona, wiec torcik