Przejdź do głównej zawartości

Dzień drugi

Dzień drugi.
Podekscytowana wczorajszym pierwszym postem i zmotywowana do działania pisanie publikacji rzuciłam na pierwszy ogień. Myślę sobie - "no, teraz to już nie ma odwrotu! Publicznie przyznałam się, że ze mnie leń śmierdzący, to teraz wreszcie trzeba zacząć działać, a nie biadolić". Komputer otwarty na stole, dzieci nie ma w domu, prania więcej nie zmieści się na kaloryferach - piszę!
Plik z publikacją zawiera 6 stron tekstu. Przeczytałam wszystko raz jeszcze. Nie jest źle... Sprawdziłam na czym skończyłam i co dalej. Napisałam brakujące w kontekście tego akapitu 2 zdania. Odnalazłam publikacje, które w tym przypadku chciałam zacytować. I co się okazało? Ze moja 30-dniowa wersja próbna EndNote wygasła jakieś 60 dni temu! Nie poddaję się jednak, bo przecież program mimo to działa. W ograniczony sposób ale działa. Niestety, można korzystać jedynie z zapisanej bazy danych. Nie można dodać do bazy nowych cytowań. Ale walczę mimo to. Jest darmowa wersja online! A w niej cała moja baza. Dodaję (nie tak znowu szybko, bo to wcale takie proste się nie okazało) nowe pozycje w bazie i już jestem szczęśliwa! "Jakos to będzie. Może nieco dłużej ale z tym edytorem też sobie poradzę!" Moje szczęście nie trwało długo, a nadzieja okazała się złudną. Ponad godzinę próbowałam wkleić cytowanie w tekst korzystając z mojej bazy online. Zainstalowałam nawet dodatkową wtyczkę - może czegoś wcześniej brakowało... I nic. Pojawia się jedynie komunikat mówiący o tym, że ta operacja nie może być zrealizowana a numerka z cytowaniem jak nie było, tak nie ma. 4 godziny dłubania na nic! Postanowiłam usiąść do tego jutro. Może odpowiednia aktualizacja komputera coś wniesie dobrego...
Dzień kolejny zaczęłam od wysłania towarzystwa ("w kosmos - chciałoby się dokończyć) do szkoły i żłoba. Umówiona w szkole na spotkanie z Panią pedagog (starszy wykręcił aferkę, teraz trzeba się tłumaczyć) szybko zamieniam pidżamowy strój domowy na bardziej stosowne wdzianko i lecę przy okazji odprowadzając starszego dziecia. Czekam, czekam, w końcu w szkole jestem.  Na umówione spotkanie przyszłam to czekam, aż wrota gabinetu się otworzą. Zniecierpliwiona, bo w końcu nie będę tu kwitła do południa, pisanie mam w planie, idę zdecydowanym krokiem do sekretariatu, gdzie dowiaduję się, że pani pedagog zachorowała była i nie ma jej w pracy. Miło z jej strony, że pofatygowała się aby spotkanie odwołać. Sarkazm.
Wracam do domu. Wjeżdżam na ósme piętro i otwieram drzwi naszego przytulnego (żeby nie napisać ciasnego) mieszkanka, w którym to pachnie kurczakiem pieczonym dnia poprzedniego. Zaczynam więc od wietrzenia. Po drodze zbieram zabawki rozrzucone przez młodszego urwisa przed wyjściem. Stawiam wodę na kawę. Zapach aromatycznego napoju na pewno pobudzi mnie do działania! Mmm... z odrobiną mleka... najlepsza! W międzyczasie włączyłam komputer, skrobnęłam te parę zdań do Was i zabieram się za walkę z EndNote. Może dziś nie będzie ona taka nierówna.

Trzymajcie kciuki!
MaMa doktorantka


Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Działanie!

Kolejny miesiąc mojej literackiej posuchy. Kolejne wpatrywanie się w zapisane dotąd karty, w otwarte publikacje. I nic. W środę Leon wrócił ze szkoły z pryszczem na nodze. Nie przejęłam się za  bardzo – w końcu to tylko jeden mały pryszcz. To, że był swędzący nie dało mi nic do myślenia. W końcu i tak się zdarza. W czwartek chrostek pojawiło się już więcej a w piątek byliśmy już pewni, że to ospa. OSPA! Nigdy nie miałam, więc się nieco boję. O siebie. O syna też, ale jak już ma to będziemy smarować, jakoś to przeżyje! Sęk w tym, ze ta ospa pojawiła się 10 dni od szczepienia. Chciałam być taka mądra, zapobiegawcza i zanim przejdzie fala ospy w szkole, zaszczepiłam obu synów. W końcu mama – naukowiec. Szczepienie nie było bolesne, gdyby nie to, że płatne. No ale nic, stało się. Spędzimy następne trzy tygodnie w oczekiwaniu na wysypkę u pozostałych członków rodziny. Tzn mnie – bo jako dziecko ospy nie przechodziłam, i młodszego smyka, zaszczepionego w tym samym dniu. Ostatni z rodzi

Pierwsza klasa

I co tu dużo gadać. Do weekendu udało mi się skutecznie zawalczyć z EndNote'em i uzupełnić bazę publikacji. Jak również zastosować ją w swojej pracy. Nie jest to szaleństwo, bo raptem napisałam kilka ( do 5) linijek tekstu. Weekend przeznaczony na aktywności z dzieciakami, które to w tym okresie bardzo tego potrzebują. Mały ma prawie 1,5 roku a starszy za kilka dni skończy 6 lat. W tym roku poszedł jednak do pierwszej klasy i sporo czasu kosztuje nas rysowanie szlaczków i pilnowanie, aby wszystko było zrobione do wieczora. W czwartek szlaczki mnie po prostu przerosły!! Odebrałam dziecia wcześniej, co by mieć chwilę, kiedy nie ma młodszego i całą uwagę skupić na starszym. Mały jest tak zainteresowany, co starszy robi, że nie da się go utrzymać z dala od pokoju w którym tamten odrabia lekcje. Zamknięte drzwi pogarszają sprawę, gdyż to jakby jeszcze bardziej mobilizuje młodego aby, za wszelką cenę, wejść do środka. Później stara się a to zabrać starszemu zeszyt, a to pogrzebie
Kolejne dwa tygodnie zleciały, jak z bicza strzelił! Na szczęście poprawiłam te moje ostatnie wypociny i zaniosłam promotorowi. Wiedziałam, że szykuje się gorący urodzinowy okres. Mój maleńki synus kończy 6 lat. Trzeba było zorganizować imprezkę urodzinową dla pierwszaków. Pech chciał, że w weekend, w który zaplanowałam owe wydarzenie, odbywał się również Cake Festival. Możecie się domyślić, że zamówienie ładnego tortu graniczyło z cudem. Napisałam do kilku pań zajmujących się pieczeniem na zamówienie, za każdym razem słysząc w odpowiedzi, że akurat w ten weekend są na festiwalu. :( No i co tu robić?! Trzeba nauczyć się zrobić ciacho! Syn wymarzył sobie tort tęczowy. Z dwojga złego nie najgorzej, bo trzeba "tylko" upiec kolorowe placki, i  później przełożyć je śmietaną. Próbny tęczowy tort powstał na urodziny - te w dacie- kiedy to przyjechali ciocie i dziadkowie. Jeśli by coś nie wyszło, oni zawsze zrozumieją :) Dekorowanie niestety to nie moja najlepsza strona, wiec torcik